fbpx
MENU

Dziś prezentuję trochę spóźniony materiał z mojego krótkiego (jak zwykle niestety)- 2 dniowego wypadu w Tatry. Wprawdzie za oknem już zima, ale może właśnie dlatego milej będzie obejrzeć zdjęcia z lata. Osobiście tęsknię za tym widokiem, ale jednocześnie nie mogę się już doczekać prawdziwej zimy w Tatrach- bo w głowie już szykuję plan na wypady. Wracając jednak do omawianej wyprawy- plan był prosty: wejście z parkingu w Palenicy Białczańskiej do schroniska w Dolinie 5 Stawów, nocleg pod chmurką, pobudka w nocy i wymarsz w górę, żeby sfotografować wschód słońca, potem dzienne wejście na Zawrat i Świnicę i powrót do schroniska, kolejny nocleg pod chmurką i powrót. Priorytetem było ominięcie tych wszystkich dzikich hord turystów, które skutecznie psują obcowanie z górami. Żeby to osiągnąć starałem się poruszać po zmierzchu i choć teoretycznie w Tatrach obowiązuje zakaz poruszania się po ciemku to jednak wielu turystów świadomie łamie przepisy i decyduje się na tego typu przejścia. Co prawda widoków nie uświadczymy żadnych i klimat jest co najmniej dziwny (każdy szmer czy odgłos słyszany w krzakach obok kojarzy się od razu z niedźwiedziem lub innym dzikim , niebezpiecznym zwierzęciem) szczególnie kiedy chodzi się samemu, ale wierzcie mi, że nie ma nic piękniejszego niż obserwowanie wschodu słońca ze szczytów. Tym razem jako punkt obserwacyjny wybrałem szlak na Szpiglasową Przełęcz- jest to wg mnie jedno z najpiękniejszych miejsc do obserwacji wschodu słońca- w dole widzimy panoramę na całą Dolinę 5 Stawów ze schroniskiem w tle, natomiast resztę dopełnia widok otaczających koron wysokich Tatr- te oświetlone pierwszymi promieniami wschodzącego słońca tworzą boski widok (zdjęcie nr 2).  Kolejnym punktem planu dnia było zdobycie Zawratu i Świnicy- i tu kolejny plus wczesnego wstawania, na szlaku jest się praktycznie samemu, ponieważ większość turystów rusza na szlaki „z dołu”- czyli z parkingu lub też ze schroniska, ale nawet nad nimi mamy przewagę , ponieważ jesteśmy skoro świt już na szlaku. Droga na Zawrat wiedzie początkowo przez malownicze łąki Doliny 5 Stawów, przecinane gęstą siatką mniejszych lub większych strumyków potem zaczyna piąć się w górę już w skalnym otoczeniu. Po zdobyciu Zawratu, uzupełnieniu spalonych kalorii miałem ruszyć na Świnicę, zanim jednak przejdę do tego tematu muszę wspomnieć jedną sytuację: kolejni turyści wchodząc na szczyt Zawratu i zobaczywszy piękną panoramę głośno zachwycali się widokiem w stylu „och” i „ach” wyjmowali aparaty i pstrykali zdjęcia , pewna  dziewczyna zareagowała jednak bardziej spontanicznie ni stąd ni zowąd wykrzykując na cały głos: ” o kur… ja pier…ale zaje… widok”- no cóż różnie z tą kulturą bywa jak widać.

Wracając jednak do tematu- jak już pisałem kolejnym moim celem miała być Świnica- niestety na skutek chwilowego zamyślenia lub „zwieszki” poszedłem nie w te stronę i wylądowałem na jednokierunkowym szlaku na Kozi Wierch, uświadomił mnie jeden turysta, który idąc za mną zapytał mnie czy pierwszy raz zdobywam Kozi Wierch- zdziwiony, że pyta o Kozi Wierch na szlaku na Swinicę – odpowiedziałem, że nie byłem tam i nie zamierzam tam isć, ponieważ nie jestem kozicą tylko człowiekiem i to szlak nie dla mnie, szczególnie, żę na plecach miałem ciężki i duży plecak ze sprzętem- po czym on spojrzał na mnie jak na ufoludka i uświadomił, ze ten szlak prowadzi właśnie na Kozi Wierch- w tym momencie to do mnie dotarło i nogi ugięły się pode mną, w pierwszym momencie chciałem się wrócić, niestety nie było szans , bo kolejni turyści pojawiali się z tyłu i nie można było nawet stać i blokować przejścia- sytuacja była jasna, klarowna i…przerażająca…-trzeba było iść do przodu. Nie będę opisywał co przeżywałem podczas podchodzenia pod Kozi Wierch, ale muszę przyznać , że co chwila miałem „pełne spodnie”, wciąganie po łańcuchach pod ścianę 85kg ciężaru swojego ciała plus 10kg plecaka, który co chwila ściągał mnie na boki również nie było „spacerkiem”. Nagrodą za cały ten trud był widok ze szczytu- po wejściu obiecałem sobie jedno- nie wrócę już na ten szczyt, natomiast ocenę widoku pozostawiam Wam (zdj. nr 1). Dalej miało być już z górki, dlatego, że postanowiłem zejść do schroniska w Murowańcu i tam odpocząć i zostać na noc. Po zejściu okazało się, że schronisko jest dosłownie okupowane przez turystów, na obiad musiałem czekać pół godziny, co przy takim wyczerpaniu nie było przyjemne. Nie wyobrażałem sobie noclegu w takim tłumie i w głowie urodził mi się szalony pomysł przejścia przełęczy raz jeszcze i zejścia w okolice schroniska w Dolinie 5 Stawów, byłem jednak na tyle zmęczony, że moje ciało powiedziało nie. Walka „serca” z „rozumem” trwała dość długo a czas działał na moją niekorzyść, ponieważ zbliżał się wieczór a ewentualna droga była długa. W końcu zwyciężyła we mnie chęć spędzenia nocy w spokojnych warunkach i choć było to szalone postanowiłem wrócić najkrótszym szlakiem. Patrząc z dołu na przełęcz wejście na nią wydawało się proste i to dało mi psychiczne przekonanie , że dam radę. Niestety mniej więcej w połowie zaczęła się droga wiodąca pośród skał, znów zaczęły się łańcuchy i wciąganie się, do tego północne położenie skał sprawiło, że były one mokre i śliskie. O ile fundując sobie duża dawkę adrenaliny w drodze na Kozi Wierch i wynagradzając sobie wszystko ciekawymi widokami i zdjęciami tak w tym momencie miałem już naprawdę dość, byłem zmęczony, niewyspany i zrezygnowany. Wyłaniając  się zza kolejnej skały modliłem się, żeby te cholerne łańcuchy i wciąganie wreszcie się skończyło- były to jednak pobożne życzenia, w którymś momencie zacząłem bluźnić na głos i przeklinać ten szlak- może to w jakiś sposób pomogło psychicznie znieść trudy wspinaczki. Kiedy zawitałem na szczyt Zawratu już się ściemniało, ale znów miałem tę radość, że byłem tam tylko ja i góry. Chwilę pozostałem na szczycie delektując się wspaniałym otoczeniem, szkoda tylko, że nie zdążyłem na zachód słońca, bo pewnie wzbogaciłbym swoją kolekcję zdjęć o kolejne piękne ujęcia- no cóż- nie można mieć wszystkiego i w tym momencie nawet o tym nie myślałem, cieszyłem się , że dałem radę- przede mną było już tylko schodzenie pięknym szlakiem w dół do schroniska oświetlonym resztkami słońca chowającego się głęboko za horyzont. Po drodze spotkałem kilka kozic, które chyba były lekko zdziwione moją obecnością w porze ich „kolacji”- jednak nic sobie z tego nie robiły i dalej skubały zieleninę. Droga do schroniska była już czystą przyjemnością, zszedł już ze mnie psychiczny ciężar tego , że musiałem zdobyć Zawrat przed zmrokiem i myślami byłem już w swoim ciepłym puchowym śpiworze wpatrzony na jeszcze letnie- pięknie rozgwieżdzone niebo.

Przyznacie, że wyprawa choć krótka była bardzo intensywna i tak naprawdę nie byłbym w stanie zdobywać kolejnych szczytów w następnym dniu, dlatego tuż po wschodzie słońca spakowałem swój „obóz” i zszedłem na parking do auta, po drodze mijając tłumy turystów- cieszyłem się, że dzięki moim założeniom mogłem w spokoju i ciszy obcować z górami.

Na koniec pozostawiłem krótki epizod z jednego z noclegów pod chmurką- przez kilka chwil przeżyłem chyba największy strach jaki spotkał mnie w górach a było to tak: wybierając miejsce na nocleg nie zważałem na nic, chciałem tylko się położyć i usnąć, na nieszczęście było to miejsce obok śmietników schroniska. W pewnym momencie w nocy obudził mnie jakiś hałas- będąc już na jawie usłyszałem w swoim otoczeniu pomrukiwanie- na początku nie wiedziałem co to może być, po chwili jednak usłyszałem ten dźwięk ponownie- teraz już nie miałem złudzeń- był to pomruk niedźwiadka, który przyszedł sobie na  nocną ucztę do śmietnika. W jednej chwili zdrętwiałem ze strachu, oddech nagle przyspieszył i nie wiedziałem co mam robić- w końcu sparaliżowany postanowiłem poprostu się nie ruszać.  W dodatku uzmysłowiłem sobie, że tuż obok mnie leży mój plecak i jedzenie, które może pobudzić „głodomora” do zjedzenia deserku a jeśli i to będzie mało może złapie ochotę na „tatarek” z człowieka. Pamiętacie tę słynną scenę „walki” Leonarda Di Caprio z niedźwiedziem grizzli? taką właśnie wizualizację stworzyłem sobie w tym momencie w głowie. Pewnie myślicie, że powiem, że mój śpiwór nagle przybrał na wadze w okolicach mojej miednicy- ale na szczęście nic takiego się nie stało, choć bałem się jak diabli zachowałem zimną krew i nie drgnąłem nawet. Cała sytuacja trwała kilka minut, misio w końcu sobie odszedł, ale ja już nie zmrużyłem oka aż do świtu.

Komentarze
Dodaj swój komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

CLOSE